Pamiętam, że jak byłem młodszy, gry był czymś dużo bardziej ekscytującym i zapadającym w pamięć niż obecnie. Strzelanie do kaczek w Duck Hunt, przejście etapu w Contrze, skakanie Gomba i Troopa po głowach w Super Mario Bros. - wszystko to tak jarało człowieka, że mało się nie lało po nogach z podniecenia. No dobra, może trochę przesadziłem, ale taka to mniej więcej była radocha.
Przyznam się szczerze, otwarcie i bez bicia – strasznie cieszy mnie powrót popularności paltformówek i nie ważne, czy to gry Indie, czy też głośne produkcje pokroju Rayman: Origins . Najważniejsze jest to, że w większości przypadków czerpią one pełnymi garściami z old school’owych tytułów. Jednym z takich klasyków, na których twórcy nowych produkcji powinni się wzorować jest Captain Claw .
Na sam początek informacje ogólne. Captain Claw powstał w 1997 roku a jego twórcą jest zespół Monolith Productions, późniejszy twórca takich tytułów jak No one lives forever , Fear czy też Condemned. Gra (w sumie) nie tak długo po premierze doczekała się spolszczenia made by Techland , aczkolwiek nie będę go oceniał, gdyż najzwyczajniej w świecie obcowałem tylko z angielską wersją gry.
Fabuła gry prezentuje się następująco: Nathaniel James Claw, kapitan kociej bandy piratów, w czasie bitwy morskiej z hiszpańskimi psami zostaje schwytany przez oddziały generała La Rouxe i skazany na śmierć. Siedząc w celi więziennej i szukając sposobu ucieczki, Claw natrafia na wiadomość pozostawioną przez więźnia, który kiedyś dokonał tam swych dni. List mówi o amulecie dziewięciu istnień, starożytnym artefakcie. Jego elementy zostały rozdzielone od siebie, a gdy z powrotem połączone zostaną w jedną całość, obdarzą posiadacza amuletu niezwykłą mocą. Koci kapitan ucieka z twierdzy La Rouxe i wyrusza na poszukiwanie magicznych klejnotów i mapy, która doprowadzi go do amuletu.
Wiem, historia być może do najambitniejszych nie należy, aczkolwiek opowiedziana jest poprzez świetnie zrealizowane, rysunkowe przerywniki filmowe. Animacje zrobiono porządnie, aktorzy dubbingujący wczuli się w swoje role, ba – nawet krew się pojawia w niektórych miejscach !
Przejdźmy do konkretów. Claw z technicznego punktu widzenia jest klasyczną platformówką, w której ekran przewija się w lewo (zazwyczaj) a naszym zadaniem jest dojście z punktu A do punktu B po drodze zbierając wszystko co się da i bijąc po głowie tylu przeciwników ilu zdołamy.
Grafika, mnie osobiście, bardzo się podoba. Oczywiście, nie są to takie cuda na kiju jak w/w Rayman: Origins czy Trine 2 , no ale czego oczekiwać od technologii z końcówki poprzedniego tysiąclecia. Mimo upływu 16 lat od premiery (Geez, poczułem się staro) , Claw wciąż potrafi ucieszyć oko. Co ważniejsze, praktycznie bezproblemowo działa na nowszych systemach (Vista, Win7) w przeciwieństwie do wielu innych wiekowych tytułów.
Muzyka to (w moim odczuciu) niedoceniona perełka tej gry. W/w aktorzy wykonali kawał porządnej roboty podkładając głosy postaciom, które to swoją unikatowością bardzo wpływają na niepowtarzalny klimat gry. Wszystkie odgłosy – dialogi, mruknięcia, gwizdanie, ziewnięcia, beknięcia, pierdnięcia itd. – buduje to tak niesamowitą otoczkę, którą pamięta się przez całe lata.
Rozgrywka uwzględnia klasyczne standardy, które zostały jednak w dosyć znaczący sposób rozbudowane.
Po pierwsze, przewijanie ekranu w prawo – szczerze mówiąc, nie zawsze. Czasem przyjdzie nam wchodzić na wyższe platformy po czym biec w drugą stronę, bądź bardzo długo spaaaadać w dół, żeby po chwili znów wspinać się w górę. Niby nic, ale jednak plansze dzięki temu wydają się być dużo większe.
Po drugie, zbieranie wszystkiego czego się da – tak. Trzeba przyznać, że jest co zbierać – od złotych monet, przez sztabki złota, emblematy, glify aż po korony i złote czaszki. Wszystkich tych kosztowności oczywiście zbierać nie trzeba, aczkolwiek wpływają one na nasz Final Score a przy zebraniu określonej ilości złota dostajemy dodatkowe życie.
Skoro nasza postać jest piratem, to musi się ona umieć bić – i istotnie tak jest. Nathaniel James Claw eksterminuje swoich oponentów cięciami szablą, kopniakami, lewymi prostymi i prawymi podbródkowymi. Prócz tego może chwycić przeciwników i cisnąć nimi to o ziemię, to o ścianę, to w przepaść – do wyboru do koloru.
Claw to wojownik walczący na krótki dystans, ale starcia na odległość też mu nie straszne. Do dyspozycji ma swój pistolet, dynamit i magiczny pazur – specjalny atak, który zabija wszystkich przeciwników od razu (nie wliczając w to Bossów) . Oczywiście, limity kul, lasek dynamitu i … „ładunków” magicznego pazura są ograniczone, więc kiedy nam się skończą, trzeba trochę poskakać po planszy i poszukać tzw. „ammo” . Innymi słowy, na ekranie czasem jest niezła jatka, co sprawia, że przy Clawie na pewno nie da się usnąć.
Gra została podzielona na 14 etapów, z czego po 2 rozgrywane są w podobnym otoczeniu (m. in. doki, las, wyspa, miasto itp.) . Przyjdzie nam stawić czoło 8 Bossom, którzy są dosyć zróżnicowani i nie wszystkich da się uciupać w ten sam sposób – walka z niektórymi to zwykła walka na szable, innych z kolei trzeba podejść sposobem. Co ciekawe, w kwestii Bossów zrezygnowano z formuły „im dalej tym ciężej” – osobiście uważam, iż niektórzy z pierwszych poziomów są trudniejsi niż ci z ostatnich. Uważam, iż jest to ciekawy zabieg, który tym bardziej pozwala nie zrażać się do gry – jak się pomyśli, że następne etapy ,, po tym głupim bossie” będą łatwiejsze, to od razu morale wzrastają.
Warto też wspomnieć, iż do gry dodanych została spora ilość poziomów dodatkowych. Tym samym, marudy, które nie zadowalają się 14 poziomami mogą dalej sprawdzać swoje zdolności i nie zaprzestawać zabawy z grą.
PODSUMOWUJĄC: Captain Claw to tytuł, który mógłbym polecić absolutnie każdemu, choćby mnie kto obudził o północy i zastał pół żywego. Gra przesycona jest dobrą zabawą i elementami zręcznościowymi, co stanowi świetną odskocznię od przeważających w dzisiejszych czasach łatwych gier. Bohater, którego można polubić od razu, fantastyczny gameplay, muzyka i nie starzejąca się grafika to coś, co czyni tą grę naprawdę genialną. Face it.